Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością Simon Reynolds 7,4
ocenił(a) na 105 lata temu Brawurowe, śmiałe i przejmujące. Oczywiście w pierwszym rzędzie „Retromania: jak popkultura żywi się własną przeszłością” to książka dla wielbicieli i znawców popkultury. Na dodatek nie tych niedzielnych koneserów, starających się trzymać rękę na pulsie i błysnąć w towarzystwie wiedzą na temat tego co na czasie, ale dla ludzi, dla których jest jedną z najważniejszych (jeżeli nie najważniejszą) spraw w życiu. Ci, którzy mają o niej małe pojęcie, mogą być zagubieni w gąszczu nazw, nazwisk i faktów.
Simon Reynolds jest wybitnym znawcą szeroko pojętej popkultury (zalicza do niej także filozofię i tzw. sztukę wysoką),ale przede wszystkim człowiekiem inteligentnym i otwartym na świat. I tej inteligencji oraz otwartości oczekuje także od swoich czytelników. Jego książka to próba poważnej dyskusji. wziąć w niej udział mogą nie tylko popkulturowi hardkorowcy.
Przy uważniejszym wczytaniu się „Retromania” okazuje czymś więcej niż tylko opowieścią o bezdrożach, na których w XXI wieku znaleźli się twórcy i odbiorcy ich dzieła. Sztuka jest tu tylko kluczem. Reynolds stawia pytania o to, gdzie w epoce ipoda (jego książka ukazała się w USA i wielkiej Brytanii w 2011 roku) i szerokopasmowego Internetu znaleźliśmy się mu wszyscy. Stara się zrozumieć powody, dla których przestaliśmy być twórczy i skorzy do rewolucji, zadowalając się sięganiem do przeszłości, wspomnień i tego, co zostało już stworzone. Jednak nie stawia płaczliwie melodramatycznych tez w stylu: nie rozwijamy się, stoimy w miejscu, więc faktycznie cofamy. Jego wywód i wnioski są rzeczowe, pisane – przynajmniej takie wrażenie sprawiają – na chłodno, z charakterystycznym dla człowieka myślącego dystansem oraz nieco sarkastycznym, zahaczającym o cynizm humorem.
Wywód Reynoldsa to nie tylko akademickie rozważania. Wszystko o czym pisze oparte jest na twardych faktach. Jego praca ugina się od nazwisk i nazw twórców, którzy próbują zmieścić się we współczesnym świecie, odnaleźć własną drogę, zostawić po sobie coś istotnego, wyrastającego ponad chwilową modę, coś równie ważnego jak dzieła twórców z XX wieku. Tyle, że jego wnioski są dość ponure. Gorycz wzrasta, gdy zdamy sobie sprawę, że jego książka kończy się na – krótkotrwałym ipodowym szaleństwie. Nie ma w niej wybuchu smartfonowej rewolucji, która jeszcze pogłębiła twórczą stagnację o której pisze. W jego książce poziom naszych rewolucyjnych, twórczych instynktów szoruje po dnie. Teraz opadł tak, że coraz bliżej mu do piekła.
„Retromania: jak popkultura żywi się własną przeszłością” to rzecz wyjątkowo gorzka,. Jednak jednocześnie w jej lekturze jest coś ożywczego i optymistycznego. Są jeszcze ludzie, którym się chce i którzy potrafią myśleć. Autorzy, którzy serwują coś więcej, niż tylko schlebiającą naszemu intelektualnemu lenistwu rozrywkę lun skierowane do siedzących naprzeciw, przy filiżance latte z mlekiem sojowym, zalewające odbiorców fontannami pustych słów, histeryczne jeremiady. Autorzy, którzy są inteligentni i otwarci, a na dodatek wierzą w naszą inteligencję, otwartość i intelektualną śmiałość.
Polskie wydanie „Retromanii…”, choć mocno spóźnione, budzi optymizm także z innych powodów. W kraju, w którym czytanie jest passé, a na rynku księgarskim królują przygody zmuszonych do zmierzenia się ze swoimi traumami policjantek lub prawniczek po przejściach, są wydawcy, którzy ryzykują wydanie tak wymagających książek. Są też tak wybitni tłumacze jak Filip Łobodziński, ludzie potrafiący oddać niezwykły język, w którym powaga miesza się wyrafinowanym humorem, które czyta się niczym praca naukowa, kawałek dobrej publicystyki, dreszczowiec i komedię jednocześnie. To naprawdę sztuka oddać po mistrzowsku to, co powiedział mistrz, którym bez wątpienia jest Simon Reynolds.